O mnie

"Jeśli jesteś uwięziony pomiędzy tym, co czujesz, a tym, co wypada zrobić i co pomyślą inni, zawsze wybieraj to, co może sprawić, że będziesz czuł się szczęśliwy. Chyba, że chcesz, by szczęśliwi byli wszyscy oprócz Ciebie!" Nie odkładam marzeń. Odkładam na marzenia:)

czwartek, 26 lutego 2015

Osławione muffiny :)

Obiecałam sobie i ludzkości, że w tym tygodniu zabiorę się za bloga. Jestem więc. Siedzę, wyposażona w cup of tea, oczywiście green tea, a dokładnie to green tea with grapefruit. Mam też pod ręką notes z przepisami, wśród których znajduje się ten na orkiszowe muffiny. Kocham je bezwarunkowo.
Moje założenie jest takie, że może by tak wreszcie wypuścić pyzę z gara i ujawnić ją światu. Może to jest ten moment, w którym mój blog stanie się blogiem również o czymś konkretnym, poza mną samą? Pracuję nad tym i analizuję to. Może niebawem pyza wyjdzie do ludzi? Zanim to się jednak stanie, powinnam chyba lepiej zaprzyjaźnić się z bloggerem i poprawić nieco.
Będę nad tym medytować.;) A tymczasem przepis, który dostałam od http://www.centrumdietetyki.com.pl/
To właśnie tam "robi się" nowa pyza.:)

Składniki:
1 jajko
1/2 szklanki płatków owsianych błyskawicznych
1/2 szklanki mąki orkiszowej
szczypta soli
1/2 łyżeczki sody
1/2 łyżeczki proszku do pieczenia
1/2 szklanki jogurtu naturalnego 
2 łyżki ksylitolu
2 łyżki oleju
2 łyżki żurawiny
1 łyżka owoców goji

Owoce goji zalać wrzątkiem, odstawić na 10 minut. Płatki zalać jogurtem i również odstawić. Jajka ubić z ksylitolem na pianę. Dodać olej, płatki z jogurtem, odsączoną goję, sodę, proszek, sól, żurawinę, mąkę. Wymieszać łyżką. Wlać ciasto do foremek i piec 15 - 20 minut w 180 stopniach.

A po kwadransie najprostsze i najzdrowsze muffinki świata będą gotowe. :)






czwartek, 12 lutego 2015

Życie, życie...

Tak to się już czasem układa ( albo raczej nie układa ), że historie niektórych ludzi są "wzorcowym" przykładem na posypanie się wszystkiego w jednej chwili jak domek z kart. Smutno słuchać takich opowieści i ciężko coś krzepiącego powiedzieć takiemu człowiekowi, z pewnością jednak należy wyciągać naukę z jego słów.
Mamy mocno zaawansowany czwartek, więc ferie chylą się ku końcowi i byłam tuż tuż od stanu początkowego wkurzenia się tym faktem. Ale potem pomyślałam sobie, że jeśli mam pracę, dwie nogi, żeby do niej dotrzeć, trochę oleju we łbie, żeby sobie w niej poradzić, dwie zdrowe ręce, żeby wybrać wypłatę z bankomatu i siłę, która pozwoli mi się wkurzyć już w poniedziałek rano, a problemem są tylko rządzący, rządzeni i system, to... jest całkiem dobrze! 
A tak serio, mówiłam to już sto razy i wiem, że to truizmy, ale... DOCENIAJMY TO, CO MAMY. Obok naprawdę są ludzie, którzy marzą tylko o tym, żeby mieć choć w połowie tak jak my...
Cieszmy się tym, co jest dzisiaj. Nikt z nas nie wie, w jakiej sytuacji znajdziemy się jutro.



PS: Dieta już jest, misja "carpe diem" też, chyba jeszcze tylko jogę zacznę uprawiać i będzie ze mnie myśliciel pełną gębą. ;)

wtorek, 10 lutego 2015

Face to face vs face(book)

Taka sytuacja z wczorajszego przedpołudnia: tor 1, peron 3, pociąg relacji R - O, przedział pierwszy przy służbowym. Wsiadam sobie "uhahana", bo jadę wydawać ciężko zarobione pieniądze i spotkam się z D. W pewnym momencie do przedziału wsiada chłopak i usadawia się po skosie od mojej miejscówki, przy drugim oknie. Patrzę na niego i wydaje mi się, że go znam. Szybko otwieram w głowie odpowiednią szufladkę - kolega mojego brata, znajomy mojego męża z czasów robienia prawka, luty 2012, impreza u nas, piliśmy razem alkohol (bo wtedy jeszcze go pijałam...). Wydaje mi się, że to on, ale on nie zwraca na mnie uwagi, nie poznał mnie albo nie pamięta ( w końcu tylko raz piliśmy razem ten alkohol ;)). Zagadać czy nie zagadać? Zapytać czy nie zapytać? A może to jednak nie on, w sumie uroda dość uniwersalna, widziałam już paru podobnych. No i zresztą co ja będę obcych chłopów w pociągu zaczepiać. Gdyby to był on, to by mnie poznał, w końcu PILIŚMY RAZEM ALKOHOL!:D Ostatecznie nie decyduję się na "zaczepkę", choć pod koniec orientuję się, że chłopak wysiadł w miejscowości, z której tamten pochodził... W całej opowieści nie byłoby nic dziwnego, gdyby nie myśl, która szybko przyszła mi do głowy: "Mam go w znajomych na facebooku..." 
Żeby nie było - raczej jestem fanką facebooka. Bywam na nim chyba codziennie, może nie nałogowo, ale po prostu jest to miejsce, w którym szybko mogę zebrać interesujące mnie informacje, bez potrzeby szperania np. na stronach wszystkich moich ukochanych klubów siatkarskich, portali informacyjnych, sklepów, przy okazji widzę, kto z kim i co.;) Swojego profilu strzegę jak twierdzy przed życiem zawodowym, bo uważam, że nie muszę na każdym kroku oglądać podopiecznych ani oni oni mnie, toteż wszem i wobec głoszę zasadę, że do znajomych przyjmuję dopiero absolwentów, bo dzieci naprawdę często informują, że "wysłałem pani zaproszenie na facebooku." Facebook jest dla mnie też jedną z form kontaktu z ludźmi, którzy mieszkają daleko. Generalnie mogę powiedzieć, że "lubię to", od jakiegoś miesiąca jestem nawet użytkownikiem Instagramu. Wszystko ok, tylko... dokąd to wszystko zmierza? Zawsze wydawało mi się, że życie w sieci i życie w realu to u mnie jedno i to samo. Ale chyba jednak nie do końca i to trochę przerażające. 
Może ta sytuacja z pociągu nie świadczy najlepiej o mnie, może powinnam była się odezwać? A może powinnam zweryfikować listę swoich znajomych na fb? A może na taki kierunek jesteśmy po prostu skazani w dobie szybkiej, obrazkowej informacji w sieci? 
I śmieszno, i straszno... 
Na swoje usprawiedliwienie dodam tylko, że właśnie organizujemy spotkanie klasowe z podstawówki. W realu, nie na fejsie.;) 
Ale na fejsie się na nie umówiliśmy...

niedziela, 8 lutego 2015

Walka, constans i nostalgia

Takie sprzeczności się we mnie kotłują. Najpierw wyprułam sobie żyły ( a właściwie uda i pośladki ) z Natalią Gacką ( to taka moja stała pani od ćwiczeń z internetu ). Jak już podniosłam się z maty i zakończyłam rytualnym strechingiem oraz zaliczyłam wszystkie punkty niedzielnego wieczoru, poczułam potrzebę zanurzenia się w nostalgicznej muzyce, całkiem innej niż ta, przy której wyciskam siódme poty na orbitreku i rowerku.;) Buszuję więc po YT, a że ogólnie mam problem z tytułami piosenek, to szukam w ciemno, łowiąc czasem jakąś perełkę.:) Po cóż to? Dlaczegóż? Ano dlategóż, że myślę ostatnio o tym, że właściwie panta rei cały czas. Odkrywcze jak jasna cholera, wiem.;) Ludzie pojawiają się i znikają, niekoniecznie przenoszą się na inny świat, po prostu przenoszą się na inną ścieżkę życia. Ot tak, po prostu, bo tak wyszło, bo tak trzeba. I wcale nie musi chodzić o kogoś superbliskiego, może chodzić o kogoś przypadkowego, kto jednak stanowił jakiś rytuał w naszym życiu i bez kogo potem zdajemy sobie sprawę, że jakaś epoka mija. I że fajny to człowiek, fajni ludzie...:) 
Takie właśnie zagadnienia roztrząsam ostatnio pod czupryną. Ech, te moje tendencje, które z małego zdarzenia wywołują lawinę teorii... Tak już mam.:)

Na szczęście są też ludzie, relacje i zwyczaje, które się nie zmieniają. Przynajmniej przez dłuższy czas.:)

wtorek, 3 lutego 2015

666 ;)

Brzmi szatańsko, ale w gruncie rzeczy to cyfra dnia, miesiąca nawet! -6 w pasie, -6 w biodrach i -6,5 na wadze od 16 grudnia - oto wyniki dzisiejszych rytualnych pomiarów u pani dietetyk.:))) 6,5 + 7,8 + moje skromne zrzucane na raty od momentu wagi krytycznej 5 kilo to daje... No, to już coś daje.:) To daje przekonanie, że naprawdę można. Wiem, dużo jeszcze przede mną i z "Tap madl" nadal nie dzwonili ;), ale w sumie chrzanić ich, bo i tak czuję dumę.:) Czuję dumę i nie wstydzę się swojej pychy! W końcu samo się to wszystko nie zrobiło. Nie powiem, żebym gryzła trawę i wyła z bólu nad utraconym kawałkiem tortu czy pizzy, ale jednak pewnych przewartościowań ten cały dietetyczny PROJEKT ( bo to teraz takie modne słowo i wszystko jest projektem ) wymaga. A poza tym moja żywieniowa mentorka kazała się chwalić ludziom na prawo i lewo, bo to już sukces, no to się chwalę.;) Do rubryki "hobby" chyba dopiszę "analizowanie szafy" i mierzenie tych ciuchów, które się uchowały dzięki mojemu "zbieractwu" i myśleniu pt. "Może kiedyś schudnę i jeszcze to ubiorę..." No i ubieram już większość ciuchów, są nawet takie pojedyncze sztuki, które nadają się już tylko na namioty, ale są i takie, które dzielnie się opierają. Jedne z ostatnich niezdobytych spodni już się właściwie poddały i za jakieś 2 cm będzie w nich można wyjść do ludzi. Najbardziej opierają się rybaczki w kolorze blue z czasów zawiązania związku niemałżeńskiego z małżonkiem obecnym. Ale nie tacy ulegali...;)